W sobotę, 26 kwietnia, było wesele mojego dobrego kolegi (Marcinka) z Andżeliką (którą, prawdę mówiąc, mało znam).
Nie
byłam pewna, czy na nie pójdę, bo przecież nie mogłam się zdecydować z
kim na te wesele mam iść. Ostatecznie zdecydowałam się nie iść.
I wtedy dwie moje koleżanki wzięły
sprawy w swoje ręce i zapoznały mnie z takim jednym. Emil mu było (i
jest, bo przypuszczam, że nadal jednak żyje ;p).
Poszłam więc na te wesele.
Najpierw ślub:
Zapewniając Emila, że siądziemy gdzieś z tyłu, zaciągnęłam chłopaka do trzeciej ławki.
I nagle opadły mnie wątpliwości pod
tytułem: czy na pewno będzie autobus??? – bo Marcin to taki nieprzytomny
był całe życie, a co z miejscami – czy będę siedziała obok tych co znam
i lubię? – bo może się trafi mi siedzieć z nieznajomymi i całą zabawę
ciężki szlag trafi!!!
I takie to pobożne myśli zaprzątały moją głowę przez mszę. Do czasu!!!
Kiedy przyszło do klęczenia – owszem
klęknęłam – a zaraz potem ześlizgnęłam się z klęcznika i zawaliłam
obydwoma kolanami w podłogę, co wywołało w kościele huk połączony z
potężnym echem, a zaraz później, siłą rozpędu, walnęłam szyją w ławkę.
Od razu mi autobusy, miejsca i goście wylecieli z głowy. Tak mnie Bóg od
razu zdyscyplinował…
Jedyna myśl jaka mnie zaraz potem
nawiedziła to: po żadnym pozorem nie spojrzeć na Emila – bo przecież nie
wytrzymam – jak wybuchnę śmiechem – tak mnie ksiądz z tego kościoła
wyrzuci!!!!
Wesele przeszło ulgowo – znaczy nie
narozrabiałam – poza tym, że Kopciuszek jeden, udało mi się zgubić dwa
razy pantofelek… podczas tańca…
No i to powiedzenie: albo się bawimy, albo wyglądamy – ja się bawiłam.
To tyle w tym odcinku.
Młodym życzę, żeby byli zawsze tacy szczęśliwi, jak tego dnia.
A ich życie było spełnieniem wszystkich marzeń.