Czasami myślę, że gram w jakiejś komedii… Coś jak „Truman Show”… ;p
Wczoraj wróciłam z wesela Ilony i
Kamila. Byłam tam jako osoba towarzysząca. Zaprosił mnie kolega – S., a
wesele było w Nidzicy (375,19 km od naszego miasteczka, jeśli wierzyć danym ze strony http://mapa.targeo.pl/Mapa_Polski).
Żeby w całości oddać klimat przygody zacznę od początku…albo jeszcze wcześniej…
Zaproszenie przyjęłam pod warunkiem
odbycia tej trasy w samochodzie osobowym. Nie wchodziły w grę żadne
autobusy, pociągi, wozy drabiniaste…
Wahał się S. nad wyborem samochodu –
między Oplem jednego kolegi, a Uno drugiego. Kiedy jednak kolega od
Opla jako warunek (niezbędny by dojechać do celu podróży) zaproponował
wymianę koła, felgi i czegoś tam jeszcze… S. zdecydował się na Uno – tam
miał wymienić tylko klocki hamulcowe.
Dzień przed wyjazdem żegnaliśmy się z
przyjaciółmi (ja z Ewą, S. z Danielem S.) w Maryśce. My piłyśmy piwo, oni
piwo i w międzyczasie (jak myśleli, że nie widzimy) tequilę.
W miarę postępu imprezy godzina
wyjazdu poczęła się przesuwać. Najpierw była 9, później 10, 11, 12…
Kiedy padła propozycja, żeby jechać w sobotę rano uznałam, że należy
zakończyć imprezę…
Późno było jak wracaliśmy…
W piątek wstałam około 10 (słusznie
uważając, że te hamulce odłożone na ostatnią chwilę trochę czasu S.
zajmą), wybrałam się i siadłam przed kompem. Od 11 zaczął dzwonić S.
informując mnie kolejno:
1 – że już dawno wstał i zrobił
hamulce, zaraz jedzie do lasu, a później do fryzjera, a później (o
12.00) wyjeżdżamy – mam być gotowa,
2 – że już jest w lesie – reszta jak wyżej,
3 – że już wraca do miasta – reszta jak wyżej,
4 – że już wraca od fryzjera, idzie do domu zjeść, później wyjeżdżamy (o 13:00),
5 – zjadł i już jedziemy – mam się stawić obok samochodu (była godzina 13.30).
Stawiłam się. Z braku mniejszej
torby, wzięłam ogromną, z którą wcześniej zabrałam się na pielgrzymkę, a
w którą (gdybym miała taki kaprys) mogłam spokojnie zapakować telewizor
z zestawem kina domowego… no i jeszcze ubrania, oczywiście… W drugiej
ręce trzymałam wieszaczek z sukienką i marynarką, a (gdybym miała
trzecią – to w trzeciej, niestety natura odmówiła mi tej uciechy) na
ramieniu torebkę.
Nasz wyjazd wyglądał następująco:
Najpierw zażyczyłam sobie trasę pod Trafikę – w celu nabycia (wstyd się przyznać) papierosów.
Następnie S. uznał, że koniecznie
musi natychmiast nabyć czarne skarpetki do garnituru, pojechaliśmy więc
pod „Salon Mody Męskiej” po skarpety…
Później ojciec S. (który też miał
przyjemność brać udział w tym szaleństwie) napomknął o nabyciu mapy
Polski… tak na wszelki wypadek…Pojechaliśmy więc (mijając księgarnię!!!)
na stację CPN, gdzie S. nabył mapę…Warszawy…
Oglądałam kiedyś taką polską komedię – „Francuski numer” –analogia…
Udało nam się wreszcie opuścić granice uroczego naszego miasteczka…
Poprzedniego dnia (a właściwie
wieczoru) S. mnie straszył z jaką to prędkością będziemy przemierzali
polskie drogi (nie wiem, czy „bezdroża” nie jest lepszym określeniem na
to „coś”). Nie boję się szybkości, więc nie zabierałam głosu, kiedy
roztaczał wizję osiągnięcia II prędkości kosmicznej… Z drugiej strony
nigdy jeszcze nie miałam przyjemności sprawdzić jego umiejętności
prowadzenia samochodu.
Sprawa się rozwiązała, kiedy
wskazówka prędkościomierza zatrzymała się na 120km/h. To dla mnie nie
jest żadna prędkość (o czym oczywiście nie powiedziałam – bo po co kusić
los). Po godzinie drogi panowie uznali, że koło o coś ociera. Fakt –
huczało w tym samochodzie niesamowicie – ale co ja się miałam wypowiadać –
jeszcze by powiedzieli, że taka jego uroda…
Okazało się – i teraz nie wiem, czy
to co napiszę ma sens,ponieważ (jako laik) mogłam coś źle zrozumieć –
końcówka drążka z lewej strony jest „be” i koło ociera o skrzynię
biegów. Jeśli to co napisałam stanowi jakąś kosmiczną bzdurę, to proszę
mi wybaczyć, ale nie znam się…
Zaraz po tym odkryciu S. odkręcił
koło, zdjął je, postukał młotkiem w „końcówkę drążka”, a następnie
założył koło z powrotem. Zapowiadana II prędkość kosmiczna spadła do
80km/h… za to hałas w kabinie osiągnął poziom standardowy dla malucha…
Jako, że S. nie był wyspany (bo
przecież musiał z nami imprezować do rana) w pewnym momencie zdecydował
się zdrzemnąć. Minął beztrosko parking, przejechał pół kilometra i
zatrzymał się na poboczu drogi szybkiego ruchu… Bez komentarza…
No dobra – skomentuje – bo zaraz ktoś mi zarzuci, że wolałabym, żeby kierowca prowadził przysypiając.
Otóż nie.
Po pierwsze – jak ma się na drugi dzień przejechać 400 km,
to się nie imprezuje dzień wcześniej, tylko się wysypia – a wtedy
zatrzymuje się na trasie w miejscach do tego wyznaczonych – na kawkę,
kanapkę, papierosa, odpoczynek i takie tam.
Po drugie – jak człowiek za kółkiem
czuje się zmęczony i chce podrzemać to nie ma sensu jechać jeszcze pół
kilometra i stać na poboczu drogi szybkiego ruchu. Można spokojnie
stanąć wcześniej na parkingu, przy CPN-ie… Wiem, że czasami nie ma. Ale
wtedy BYŁ!!!
Staliśmy więc pół godziny na
poboczu, samochody nas mijały z ostrym wizgiem, a przy Tirach to nawet z
lekkim telepaniem… S. spał, ja paliłam jednego papierosa za drugim. W
samochodzie, bo przecież S. stanął w takim miejscu, że się nie dało
wysiąść. Prawie 45˚ nachylenia… Bałam się otworzyć drzwi, żeby nie zryć
ziemi…
Po drzemce – jazda dalej. Przed
Warszawą zamieszanie – którym mostem mamy przejechać na drugą stronę
Wisły, żeby wjechać na Wybrzeże Gdańskie.
Pierwszy raz byłam w sytuacji, gdzie
szuka się drogi wjeżdżając do miasta. Pamiętam jak moja siorka miała
nas gdzieś zawieźć, to zawsze dzień wcześniej studiowała mapę.
Wiedziała, którą drogą ma jechać, na jaką miejscowość się kierować i
KTÓRYM MOSTEM PRZEJEŻDŻAĆ!!!
A tu… paranoja… Ale wolałam nie
komentować (chociaż niewątpliwie miałam wiele do powiedzenia na temat
jazdy i przygotowania do niej), żeby nie denerwować kierowcy…
W Warszawie trochę pobłądziliśmy… I
droga na Gdańsk… Połowa drogi w remoncie, druga połowa objazdy…
Dotoczyliśmy się do Nidzicy o 20:45.
S. postanowił najpierw odwieźć ojca do ciotki. Pojechaliśmy. Przed domem ciotki zaczęli wypakowywać ojca rzeczy.
Rozmowa:
- Daj mi garnitur – ojciec
- A gdzie jest? – S.
- No przecież wisi – o.
- Ale to mój – S.
- Nie wziąłeś mojego garnituru? Wisiał na drzwiach w domu. – O
- No. To dalej wisi… – S.
A ja próbowałam się nie śmiać…
Ojciec zostawił nam torbę z kanapkami i herbatą, bo my do hotelu, więc przydałoby się coś zjeść. On u ciotki dostanie jedzenie.
Ok. Pojechaliśmy do hotelu. S. kupił sobie cztery piwa (zapytał mnie, czy ja też chce, to mi też kupi – nie chciałam).
W hotelu.
Pierwsze co zrobiłam to włączyłam telewizor. Następnie zapaliłam… S. pierwsze co zrobił to otworzył puszkę z piwem…
No tak – piwo ma, to herbaty nie
będzie chciał, ale może kanapką poczęstuje… Niestety… Poszłam spać
głodna… i bez herbaty!!! Za to S.,kiedy już spałam, zjadł sobie dwie
kanapeczki, do czego przyznał się rano…
Hahahhah
To był dzień diety – ostatni posiłek w domu o 13.
Rano śniadanie. Całe szczęście wliczone w cenę pokoju – inaczej pierwszy posiłek zjadałabym na weselu…
Później pojechaliśmy witać się z rodzinką S. Byłam zmuszona chodzić 2 metry
za S. – bo on biegał, a ja przecież na obcasach… Powinien mi jeszcze
wręczyć jakieś obciążenie, bo i tak czułam się jak żona Araba…
Zwłaszcza, że w drzwiach mnie też nie przepuszczał… Hmm…
Rodzinka S. – bardzo mili, sympatyczni, otwarci ludzie.
Ślub.
Pomijając, że ksiądz wywrócił kwiaty
przed ołtarzem to przebiegł bez zgrzytów. Dwie rzeczy mnie zaskoczyły –
nie wiedziałam, że teraz się tak mówi, ale w tych „obietnicach”, które
młodzi składają, było pytanie, czy chcą, żeby ich małżeństwo było„usankcjonowane prawnie”. A druga to fakt, że jedna z próśb skierowanych do Boga dotyczyła mieszkań dla młodych małżeństw…
Wesele
Zazwyczaj goście stoją przed budynkiem, młodzi wchodzą jako pierwsi i witają ich rodzice z chlebem.
Tu się prawie wszyscy wepchnęli przed młodymi.
Nie piję na weselach. Asiątko by
powiedziała, że brutusuję – i prawda to jest, bo dzielenie kieliszka na
pięć to już brutusowanie na maksa.Ale co ja poradzę – tak się nauczyłam i
już tak mam.
Nasz hotel był na piętrze, wesele było na dole w restauracji.
Goście mieli do dyspozycji pełen
asortyment żarcia (i to bardzo dobrego – zarówno tego na zimno, jak i na
gorąco) oraz, tradycyjnie, alkohol. Dla chętnych było też piwo w barze…
Nie chciałam pić piwa, bo się bałam,
że stracę umiar. Za to S. poszedł… Na 100% byłam pewna, że poszedł
wyrywać panienkę!! Bo siedział tam z jakąś. I nie wpadłam na to, że pije
piwo… Czasami to jakieś spóźnione mam kojarzenie… No i się dobił tym
piwem. Wytrzymał do oczepin, a po nich poszedł "położyć się na chwilę”.
Już ja wiem jak taka chwila wygląda, więc mu zabroniłam zamykać drzwi,
bo później nie wejdę i będę faktycznie, jak żona Araba, spała pod
drzwiami. Trochę się stawiał, ale w końcu odpuścił… Obiecał nie zamykać.
Podejrzewałam, że ta „chwila” potrwa
do rana, ale zawsze była opcja, że faktycznie zaraz wróci. Doszłam do
wniosku, że zostanę pół godziny i też idę spać – nie moja rodzina, nie
moi znajomi, nie będę sama siedziała… Z nim nie
chciałam wchodzić od razu na górę, bo mi się spać nie chciało, trzeźwa
byłam – więc po co miałam tam iść? Za rękę go trzymać?
Po pół godzinie postanowiłam
zrealizować swój plan. Poszłam na górę spać. A tu niespodzianka. Na moim
łóżku spała siostra S.!! No i po ptokach – poszłam na dół.
Zrobiłam sobie drinka –
ekskluzywnego niewątpliwie – bo wlałam wódkę do napoju… Później wzięłam
jeszcze piwo, później zrobiłam następnego drinka – również wyszukanego… W
międzyczasie spaliłam paczkę papierosów. I doszłam do wniosku, że na
podłodze też można spać… Zabrałam ze stołu butelkę napoju (przewidując
ciężki poranek) i poszłam do pokoju. Na korytarzu spotkałam siostrę S.,
która już przedrzemała, a w pokoju S., który już zdążył się wyspać…
Na moje pytanie:
- Ty się chyba nigdzie nie wybierasz?
Odpowiedział, że owszem. Idzie do brata.
Wzruszyłam ramionami. Dla mnie
najważniejsze było odzyskane łóżko. A jak on jutro jedzie samochodem, to
niech myśli. Przyszedł za 20 minut i nie przyznał się do wypicia
czegokolwiek (jasne…).
Rano – w zasadzie nie było już rano,
bo po jedenastej – pojechaliśmy po jego ojca do ciotki. Okazało się, że
ojciec wybrał się na spacer do bratanka. Wobec tego S. zostawił mnie
(!!!) u ciotki i pojechał szukać rodzica. Znalazł, przywiózł,
pożegnaliśmy się i w drogę.
Powrotna droga w zasadzie była
spokojna, chociaż zabłądziliśmy (znowu) w Warszawie. I jeszcze w pewnym
momencie S. uznał, że slalom to jest to, co tygryski lubią najbardziej…
Przed samymi światłami wyprzedził dwa samochody prawie ocierając się o
rzeczone i z piskiem opon… Nie mam pojęcia czemu to miało służyć…
Następnie wyjechaliśmy nie na to
miasto co trzeba – miało być na Siedlce, wyszło na Puławy… W zasadzie
można i tak… Za Puławami wyjechał na Radom zamiast na Lublin – ale teraz
to już nie wszystko jedno. Musiał zawracać. Za Lublinem mało nie
wjechał na krawężnik… I tyle.
Nie komedia?
Całe szczęście już jestem w domu.