sobota, 25 września 2010

Z życia wzięte… 7…

Zaiste, dziwny był to dzień… Jakby fatum jakieś zawisło nad moją głową w celu całkowitego mnie skompromitowania.
Zaczęło się od tego, że z wychodząc z domu gadałam przez komórkę, natomiast drugą ręką szukałam rzeczonego telefonu w torebce. I, co jest najdziwniejsze – znalazłam – chociaż nie do końca był to telefon. Właściwie w ogóle nie był to telefon, a całkowicie pilot od telewizora. W jakim celu zapakowałam go do torebki pozostanie nierozwiązaną dla mnie tajemnicą. Może nakręcą o tym jeden odcinek „Z Archiwum X”? Chętnie udzielę wywiadu… ;p
Następnie dotarłam do pracy, gdzie przepytałam Asiątko o głębszą treść smsa, którego była uprzejma wysłać do mnie dzień wcześniej. W smsie Asiątko wyraźnie sugerowała mi, że myje ściany w domu w towarzystwie ślicznego pijaka o imieniu Leon (?!). W międzyczasie straszy go twierdząc, że jest od niego większa. Pijak – poza myciem ścian – zajmuje się łapaniem meszek (?!).Zaiste zabiła mnie tym smsem. Pozostałabym nadal w pewnym podejrzeniu co do spożywanych przez Asiątko płynów w czasie tych robót (zwłaszcza, że postać „ślicznego pijaka Leona” mogłaby coś sugerować) gdyby nie upór Asi, że nie wspominała w smsie o żadnym pijaku, a wczorajszy dzień spędziła w towarzystwie PAJĄKA (te meszki mnie przekonały…). W każdym razie Asiątko przepłakała pół godziny ze śmiechu…
Nie wiem co mnie podkusiło (zdaje się także Asiątko), żeby się udać do miasta w celu zakupienia czeszek (tu podwójne zaskoczenie Asiątka – po pierwsze na słowa, że muszę kupić czeszki, po drugie, że dla siebie…).
Jednakże poszłyśmy. W sklepie obuwniczym czeszek na mnie nie było. Nawet bym o tym nie wiedziała, gdyby nie to, że przytomna Asia zapytała, czy są. W każdym razie, kiedy ona zaczynała pytać ja byłam akurat przy mierzeniu drugiego czarnego kozaczka na 8 cm obcasie…
Wygłosiłam także mądrość z dziedziny architektury, tłumacząc Asi zależność pomiędzy wzrostem pewnego dinozaura, a wysokością 4 piętrowych bloków. Zaczęłam od stwierdzenia, że mieszkanie w bloku ma 1,5 m wysokości… Asiątko poprawiła mnie na 2,5 m. Przyjęłam bez zastrzeżeń tą informację, stwierdzając radośnie, że w 1,5 m mieszkaniu musiałabym mocno schylać głowę…

czwartek, 9 września 2010

Instrukcja obsługi serca

Najpierw musisz je upolować. Podejść ostrożnie, żeby nie wystraszyć i bardzo powoli zarzucić żyłkę. Serce nie dostrzeże tego, że właśnie zostało zniewolone.
Później trzeba głaskać serce – ciepłymi słowami, czułymi gestami, uśmiechami… Wszystko to po to, by pewnego dnia obudziło się splątane żyłką do tego stopnia, że ewentualne szarpanie się sprawiłoby nieznośny ból. Ale przecież świeżo upolowane serce nie szarpie się. Trwa w rozkosznej niewoli pozwalając żyłce zaciskać się coraz bardziej.
Jeśli upolowane zostało do hodowli – z upływem czasu żyłka wrasta bezboleśnie w serce i zostaje tam na zawsze.
Jeśli to tylko zabawa – serce zostaje wyciągnięte na światło dzienne. Prześwietlone. Wyśmiane.
Wtedy trzeba wziąć ostry nóż i lekko naciąć powierzchnię serca – ta pierwsza rana boli najbardziej. Wydaje się być wręcz śmiertelną – choć to właściwie lekkie zadraśnięcie. Następnie trzeba przeprowadzić cięcie dalej, aż do momentu, w którym dalsze działanie mogłoby spowodować przecięcie istotnych węzłów w żyłkach. Wtedy boli – ale z każdym dniem serce przyzwyczaja się do nasilającego się rozpaczliwego kłucia. I wtedy trzeba zostawić je na chwilę do regeneracji. Przykleić może malutki plasterek dobrego słowa – żeby dać jakąś nadzieję – drobną, jak najdrobniejszą, jak najmniej dopowiedzianą, w zasadzie sugerowaną jedynie. A później wrócić z nożem i pociągnąć cięcie dalej – wyciąć pierwszy prostokąt powierzchni serca, a następnie szybkim ruchem oderwać go od reszty narządu. Zorientować się, czy przeżyło – jeśli tak – kontynuować zabawę, aż do momentu, kiedy bezbronne i pozbawione jakiejkolwiek nadziei na poprawę swojego losu podda się i pozwoli sobie wbić aż po rękojeść nóż ostrych słów, albo też od razu pociąć je na drobne kawałeczki i wyrzucić – bo po co komu takie serce…
Tacy właśnie jesteśmy… Każdy z nas…
I tylko czasem odzywa się w nas, ludziach, człowieczeństwo.

wtorek, 7 września 2010

Czesław Miłosz: Walc

Już lustra dźwięk walca powoli obraca
I świecznik kołując odpływa w głąb sal.
I patrz: sto świeczników we mgłach się zatacza,
Sto luster odbija snujący się bal.
I pyły różowe jak płatki jabłoni,
I skry, słoneczniki chwiejących się trąb.
Rozpięte szeroko jak krzyże w agonii
Szkło ramion, czerń ramion, biel ramion i rąk.
I krążą w zmrużone swe oczy wpatrzeni,
A jedwab szeleści o nagość, ach cyt…
I pióra, i perły w huczącej przestrzeni,
I szepty, wołanie i zawrót, i rytm.
Rok dziewięćset dziesięć. Już biją zegary,
Lat cicho w klepsydrach przesącza się piach.
Aż przyjdzie czas gniewu, dopełnią się miary
I krzakiem ognistym śmierć stanie we drzwiach.
A gdzieś tam daleko poeta się rodzi.
Nie dla nich, nie dla nich napisze ich pieśń.
Do chat drogą mleczną noc letnia podchodzi
I psami w olszynach zanosi się wieś.
Choć nie ma go jeszcze i gdzieś kiedyś będzie,
Ty, piękna, nie wiedząc kołyszesz się z nim.
I będziesz tak tańczyć na zawsze w legendzie,
W ból wojen wplątana, w trzask bitew i dym.
To on, wynurzony z odmętu historii,
Tak szepce ci w ucho i mówi: no patrz.
A czoło ma w smutku, w dalekich lat glorii
I nie wiesz, czy śpiewa tak walc, czy twój płacz.
Stań tutaj przy oknie i uchyl zasłony,
W olśnieniu, widzeniu, na obcy spójrz świat.
Walc pełza tu liśćmi złotymi stłumiony
I w szyby zamiecią zimowy dmie wiatr.
Lodowe pole w brzasku żółtej zorzy
W nagle rozdartej nocy się otworzy,
Tłumy biegnące wśród śmiertelnej wrzawy,
Której nie słyszysz, odgadujesz z ust.
Do granic nieba sięgające pole
Wre morderstwami, krew śniegi rumieni,
Na ciała skrzepłe w spokoju kamieni
Dymiące słońce rzuca ranny kurz.
Jest rzeka na wpół lodami przykryta
I niewolnicze na brzegach pochody,
Nad siną chmurę, ponad czarne wody
W czerwonym słońcu, błysk bata.
Tam, w tym pochodzie, w milczącym szeregu,
Patrz, to twój syn. Policzek przecięty
Krwawi, on idzie, małpio uśmiechnięty,
Krzycz! W niewolnictwie szczęśliwy.
Rozumiesz. Jest taka cierpienia granica,
Za którą się uśmiech pogodny zaczyna,
1 mija tak człowiek, i już zapomina,
O co miał walczyć i po co.
Jest takie olśnienie w bydlęcym spokoju,
Gdy patrzy na chmury i gwiazdy, i zorze,
Choć inni umarli, on umrzeć nie może
I wtedy powoli umiera.
Zapomnij. Nic nie ma prócz jasnej tej sali
I walca, i kwiatów, i świateł, i ech.
Świeczników sto w lustrach kołysząc się pali,
I oczy, i usta, i wrzawa, i śmiech.

Naprawdę po ciebie nie sięga dłoń żadna,
Przed lustrem na palcach unosząc się stań.
Na dworze jutrzenka i gwiazda poranna,
I dzwonią wesoło dzwoneczki u sań.

(Warszawa, 1942)
(Z tomiku „Ocalenie”, 1945)