poniedziałek, 18 lipca 2011

Folklor

Wczoraj skończyło się MPLzF. To już 21 edycja.
Pamiętam pierwszą… Co prawda dzieciak wtedy byłam i uganiałam się głównie za autografami artystów, to jednak fakt pozostaje faktem – pamiętam!
I właśnie ta pierwsza edycja jak również tegoroczna były jedynymi, na których byłam codziennie.
Imprezka była bardzo sympatyczna. Jedyne nieszczęście jakie mnie dotknęło to kosmiczna burza w piątek podczas koncertu zespołu.
Całość odbywa się w amfiteatrze. Kiedy zaczęło błyskać uznałam, że to na pewno przejdzie bokiem… nie przeszło…
Kiedy już byłam przekonana, że nie ma siły, będzie burza, było już za późno, żeby zwiać do domu.
Pozostało szukania schronienia na miejscu.
Pełen poświęcenia zespół grał pomimo niesprzyjających warunków atmosferycznych, deszcz lał jak szalony, niebo co chwila oświetlały błyskawice, a zdeterminowana publiczność usiłowała się ukryć w kilku, niewielkich rozmiarów, namiotach (obsługi technicznej festiwalu, promocji festiwalu i Poczty Polskiej). O dziwo, w namiotach panowała atmosfera zrozumienia i nikt nikogo nie wypychał na zewnątrz. Panował też deszcz, bo namioty trochę przeciekały, ale to akurat stanowiło miłą atrakcję…;p
Jako, że dla mnie burza stanowi największy kataklizm na świecie (bez względu na to gdzie się znajduje) niezbyt wiele logicznych działań można ode mnie w takich warunkach oczekiwać.
I tak jestem zaskoczona, że moja panika ograniczyła się do zastosowania jedynej rzeczy, która ogranicza moją fobię. Jedyna, która działa…
Co prawda nie posunęłam się do prowokowania pogody i żadnych tekstów typu „i tylko na tyle ciebie stać?!” w stosunku do burzy nie wygłosiłam, jednakże sam fakt, że żyję potwierdza moją tezę… ;p
Poza tym traumatycznym przeżyciem – reszta była wspaniała :)