niedziela, 18 kwietnia 2010

Remont…

Jak ja nienawidzę remontów…
To coś strasznego…
W związku ze straszliwą katastrofą, która nastąpiła w Walentynki (opisałam to 16 lutego), a objawiła się zalaniem naszego mieszkania, zmuszeni byliśmy zrobić remont.
Właściwie mogliśmy go nie robić, bo przecież można żyć nawet z zalanym sufitem (czytaj: w żółte plamy) ale to niezbyt urocze jest. Powiedziałabym nawet, że w ogóle nie jest urocze.
Aktualnie remont jest w takcie.
Wygląda to w ten sposób, że wszystkie rzeczy, z całego mieszkania, zostały przeniesione do dużego pokoju. Nic nie można znaleźć, bo nie wiadomo, w którym miejscu potrzebna rzecz się znajduje. Mały pokój jest w zasadzie nie do użytku – ponieważ meble zostały poprzestawiane w urągający zdrowemu rozsądkowi sposób – to w ramach przygotowania do malowania.
Maskara.
Całe szczęście kuchnia i łazienka już po remoncie – więc błyska jakaś iskierka nadziei, że w innych pomieszczeniach remont też się kiedyś skończy (niby to oczywiste, ale jak patrzę na ten bałagan, to jakoś przestaję w to wierzyć).
Dzisiaj umyłam 10 000 kieliszków (stoją w kuchni w ramach dekoracji…), każdy z innej parafii… Za późno rozmawiałam o tej akcji z Asiątkiem, bo podsunęła mi pomysł, żeby część wytłuc… niestety już po wykonaniu przeze mnie tej galerniczej pracy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz