Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa
to przejażdżka do piwnicy po desce do zsypywania ziemniaków.Mieszkaliśmy
wtedy na wsi w domu jednorodzinnym i zapewne dlatego,że nie miałam
towarzystwa do zabawy zainteresowała mnie owa deska. Siadłam na niej i
za chwilę byłam w piwnicy. Przeraziłam się nie tyle samego
pomieszczenia, co faktu, że się tam znalazłam. Narobiłam takiego
wrzasku, że ekipa ratunkowa w postaci mojego dziadka nadciągnęła zaraz
po zlokalizowaniu źródła potwornego dźwięku. A biorąc pod uwagę siłę
decybeli jaką nadal potrafię wydać musiało to brzmieć jak zapowiedź
apokalipsy.
Zapewne wtedy narodziła się we mnie chęć
przygód, bo moje kolejne wspomnienia zazwyczaj wiążą się z obdartymi
kolanami i guzami na głowie.
Któregoś razu wybrałam się na wiśnie.
Weszłam na drzewo po starej drabinie i siadałam na…gwoździu! Bólu nie
pamiętam, krzyk pamiętają sąsiedzi, a po imprezie została mi szrama na
udzie.
Podobną rozrywkę zafundowała moja
siostra, która przechodząc przez ogrodzenie, oczywiście przez wierzch,
nie bramką, zahaczyła spodniami o wystające druty. Wisiała na tych
spodniach drąc się żebym ją zdjęła, a ja płakałam ze śmiechu niezdolna
ruszyć się z miejsca. Wisiałaby tak pewnie do sądnego dnia, gdyby
spodnie w końcu nie pękły, co powodowało znalezienie się Sylwii dla
odmiany pod bramką. A to już mnie unieruchomiło na dobre. Finał nastąpił
w domu, gdzie siorka pokazała mamie nabyte upiększenie na spodniach.
Mama też nie była zdolna potraktować sprawy z należytą powagą, tylko
nawidok dziury w spodniach popłakała się… ze śmiechu.
Jednak Sylwia odbiła sobie tę rozrywkę
parę lat później, kiedy to ja z kolei weszłam na spróchniały orzech, w
celu jedzenia wiśni z sąsiedniego drzewa. Nuciłam sobie jakąś piosenkę i
bujałam się na gałęzi(atawizm, czy co?). Przy okazji opychałam się
wiśniami, stanowczo odmawiając podzielenia się zdobytym towarem z siorką
i bratem,którzy stali pod drzewem, bo ich wyraźnie rozsądek powstrzymał
przed włażeniem na tak niepewną konstrukcję.
W pewnym momencie gałąź nie wytrzymała
testu i znalazłam sie razem z nią pod drzewem, przy okazji aplikując
sobie kurację przeciwreumatyczną, bo wylądowałamw pokrzywach. Sylwia
skamieniała. Była Edyta – nie ma Edyty! Moment mojej podróży przeoczyła,
bo to i nisko, i szybko było. Dopiero za chwile spojrzała w pobliskie
pokrzywy skąd najpierw dobiegły ją niepokojące odgłosy (żadna łacina
–małolata byłam wtedy i żadna łacina w grę nie wchodziła), a później
ujrzała swoją, niewątpliwie uroczą, siostrę gramolącą się z zielska.
Nie powiem, że jej reakcja na mój widok stanowiła manifestacje uczuć
siostrzanych… raczej zemsta to była za “spodniegate”.
I na dokładkę uznali (razem z bratem), ze to kara za to, że się z nim i nie chciałam wiśniami dzielić…
Tyle na ten moment…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz