niedziela, 29 lipca 2007

Trochę historii…

Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to przejażdżka do piwnicy po desce do zsypywania ziemniaków.Mieszkaliśmy wtedy na wsi w domu jednorodzinnym i zapewne dlatego,że nie miałam towarzystwa do zabawy zainteresowała mnie owa deska. Siadłam na niej i za chwilę byłam w piwnicy. Przeraziłam się nie tyle samego pomieszczenia, co faktu, że się tam znalazłam. Narobiłam takiego wrzasku, że ekipa ratunkowa w postaci mojego dziadka nadciągnęła zaraz po zlokalizowaniu źródła potwornego dźwięku. A biorąc pod uwagę siłę decybeli jaką nadal potrafię wydać musiało to brzmieć jak zapowiedź apokalipsy.
Zapewne wtedy narodziła się we mnie chęć przygód, bo moje kolejne wspomnienia zazwyczaj wiążą się z obdartymi kolanami i guzami na głowie.

Któregoś razu wybrałam się na wiśnie. Weszłam na drzewo po starej drabinie i siadałam na…gwoździu! Bólu nie pamiętam, krzyk pamiętają sąsiedzi, a po imprezie została mi szrama na udzie.
Podobną rozrywkę zafundowała moja siostra, która przechodząc przez ogrodzenie, oczywiście przez wierzch, nie bramką, zahaczyła spodniami o wystające druty. Wisiała na tych spodniach drąc się żebym ją zdjęła, a ja płakałam ze śmiechu niezdolna ruszyć się z miejsca. Wisiałaby tak pewnie do sądnego dnia, gdyby spodnie w końcu nie pękły, co powodowało znalezienie się Sylwii dla odmiany pod bramką. A to już mnie unieruchomiło na dobre. Finał nastąpił w domu, gdzie siorka pokazała mamie nabyte upiększenie na spodniach. Mama też nie była zdolna potraktować sprawy z należytą powagą, tylko nawidok dziury w spodniach popłakała się… ze śmiechu.

Jednak Sylwia odbiła sobie tę rozrywkę parę lat później, kiedy to ja z kolei weszłam na spróchniały orzech, w celu jedzenia wiśni z sąsiedniego drzewa. Nuciłam sobie jakąś piosenkę i bujałam się na gałęzi(atawizm, czy co?). Przy okazji opychałam się wiśniami, stanowczo odmawiając podzielenia się zdobytym towarem z siorką i bratem,którzy stali pod drzewem, bo ich wyraźnie rozsądek powstrzymał przed włażeniem na tak niepewną konstrukcję.
W pewnym momencie gałąź nie wytrzymała testu i znalazłam sie razem z nią pod drzewem, przy okazji aplikując sobie kurację przeciwreumatyczną, bo wylądowałamw pokrzywach. Sylwia skamieniała. Była Edyta – nie ma Edyty! Moment mojej podróży przeoczyła, bo to i nisko, i szybko było. Dopiero za chwile spojrzała w pobliskie pokrzywy skąd najpierw dobiegły ją niepokojące odgłosy (żadna łacina –małolata byłam wtedy i żadna łacina w grę nie wchodziła), a później ujrzała swoją, niewątpliwie uroczą, siostrę gramolącą się z zielska. Nie powiem, że jej reakcja na mój widok stanowiła manifestacje uczuć siostrzanych… raczej zemsta to była za “spodniegate”.
I na dokładkę uznali (razem z bratem), ze to kara za to, że się z nim i nie chciałam wiśniami dzielić…
Tyle na ten moment…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz