środa, 20 października 2010

Z życia wzięte… 9…

Historia pewnego szkolenia…

Zacznę od tego, że nienawidzę szkoleń. Przekłada się to na wszystko co ma z nimi związek. Jeśli więc ktokolwiek poczuje się urażony którąś z moich wypowiedzi – to proszę mi darować – nienawiść jest silniejsza ode mnie.
Uprzedzam, że te głupstwa wygadywałam, bo wstałam o świcie (6 rano) i byłam zła, nieszczęśliwa i rozdrażniona…
Pojechałyśmy z Asiątkiem na jedno z ukochanych przeze mnie szkoleń. Szkolenie odbywało się w Lublinie w pewnej instytucji, której nazwę litościwie pominę. Całą drogę tłumaczyłam Asi jak to ja nienawidzę szkoleń, Lublina i wszystkiego związanego z tym tematem. Poza czarą złości, którą uszczęśliwiałam Asię, udało mi się też stworzyć parę perełek nadających się na basha…

Obok instytucji, do której się wybrałyśmy, jest podlegający jej parking. Oczywiście nie weszłyśmy jak cywilizowani ludzie bramą dla pracowników i interesantów, a przez parking. Wychodząc z niego poinformowałam Asię:
- Zawszę, jak wejdziemy stąd, to pomyślą, że samochodem przyjechałyśmy…

Szłyśmy ulicą szukając przejścia dla pieszych. Jedno nieopatrznie minęłyśmy.
- Najwyżej się cofniemy – powiedziała Asiątko
- Jesteśmy w Lublinie, już się cofnęłyśmy…

Szkolenie. Pani prowadząca kazała nam odczytać wiersz przy okazji wykonując czynności, o których była mowa w tym wielkim dziele… Po szuraniu nogami, machaniu głowa, graniu na nosie i innych tego typu poleceniach wystąpiło kolejne:
- Postukajmy się w czoło – wygłosiła pani
- O właśnie! – skomentowałam z całym przekonaniem co do sensowności tego polecenia.

Na szkoleniu, w ramach poczęstunku, dostałyśmy bułeczki i kawę (ewentualnie herbatę – w zależności od chęci). Poczęstunek był o takiej godzinie, że normalnie byłabym po trzeciej kawie, a w trakcie robienia czwartej. Swój zachwyt nad faktem otrzymania w końcu tego napoju bogów skomentowałam dość krótko:
- Tak mi się tej kawy chciało, że jeszcze chwila, a napiłabym się z dozownika…

Powrót.
Bardzo śpieszyło się nam do domu, więc zaraz po szkoleniu wybiegłyśmy z instytucji. Niestety. W chwilę po zajęciu miejsca w pojeździe, który miał nas dostarczyć bezpiecznie do ukochanego miasteczka, okazało się, że jestem strasznie głodna. Tak strasznie, że zaczęłam marudzić Asi. Najpierw dała mi gumę do żucia, co sprawiło, że przymknęłam się na chwilę. Nie trwało to długo. Z zakamarków pamięci wygrzebałam wspomnienie jakiejś książki, której bohater, dla zabicia głodu  żuł skórzany pasek. Nie wchodząc za bardzo w szczegóły poinformowałam Asię:
- Jakbym miała skórzany pasek, to bym go sobie chociaż pogryzła…
No cóż, mina Asiątka – bezcenna.
Rada, jaką mi dała chwilę później, też była bezcenna… Powiedziała, że skoro obok niej stoi pan w skórzanej kurtce, to mogę próbować się pożywić…
Podejrzewam, ze „pan w skórzanej kurtce”, nie słyszał, bo nie drgnął mu żaden mięsień na twarzy…
Za to Asiątko ulitowała się i wyciągnęła z głębin torebki rumiankowe cukierki na gardło. Poczęstowała mnie, wzbudzając we mnie ogromne szczęście i niekłamany zachwyt wyrażający się głównie w słowach:
- O! Jedzenie… :)
Zabiłam trochę głód… Więc zabrałam się do dalszego komentowania drogi (zaiste, dziwne jest, że Asiątko nie popełniła morderstwa na mojej skromnej osobie…).
- O Łęczna, miasto seksu i rozpusty…
Wymyśliłam też nową jednostkę czasu… Nazywa się – doba robocza… Związki zawodowe mnie ukamienują…

Na podsumowanie podróży wygłosiłam myśl, która sama w sobie stanowi mądrość życiową:
- Będę Cię zabierała wszędzie… Ktoś musi notować moje złote myśli.

Plon z dzisiaj.
Ja: „34+3=37. Policzyłam w pamięci… Jestem geniuszem!”

Poprosiłam Asię, żeby odczytała swoje notatki dotyczące tych głupstw, które wygadywałam przy okazji szkolenia. Przeczytała. Odłożyła notatnik.
- No co tam jeszcze masz? Co tam odłożyłaś? – Zapytałam. W związku z tym, że Asiątko chwyciła właśnie za długopis – Tylko nie pisz tego! – Jednak zaczęła pisać – Pisze… – nadal ja tylko już zrezygnowanym tonem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz